Na nocny do Placu Wilsona trzeba było sporo poczekać, poprzedni właśnie odjechał, a ja miałam dwadzieścia lat i nigdzie się nie spieszyłam. Usiadłam na murku za przystankiem, za moimi plecami ciężko oddychał Pałac Kultury. Wyjęłam zeszyt, w którym pisałam wówczas opowieści, ale nie umiałam nic zapisać, w głowie szumiała mi jedynie czerwona Sophia; schowałam zeszyt do torebki. Przyglądałam się ludziom, którzy przechodzili ulicą sami albo w hałaśliwych grupach, zastanawiałam się dokąd idą o tej porze, skąd wracają, czy pójdą do domów sami, czy z kimś, wyobrażałam sobie, że idę z nimi, że ktoś mnie ze sobą zabiera i już nie pozwala odejść.
Po pewnym czasie zauważyłam, że stoi koło mnie kobieta. Pierwszą rzeczą, na którą padł mój wzrok, były jej buty. Nigdy wcześniej ani później takich nie widziałam: były czarne, miały wygięty obcas i zaostrzone noski. Pokrywał je misterny haft, a na nim ponaszywane kawałki jedwabiu i ciemnej koronki. Wyglądały jak eksponat wyniesiony z muzeum baroku. Pończochy niemal w całości zakrywała czarna spódnica. Wiodłam wzrokiem coraz wyżej wzdłuż jej postaci, po ciasno dopasowanym aksamitnym żakiecie, po tiulowej apaszce, a kiedy podniosłam wzrok na wysokość jej twarzy, wzdrygnęłam się, bo zobaczyłam, że chociaż stoi do mnie bokiem, patrzy na mnie nieruchomo, z ukosa, mrocznie.
Spojrzałam szybko w drugą stronę, ale kiedy po paru chwilach znów się odwróciłam, ona nadal nie spuszczała ze mnie wzroku. Nie odzywała się, nie poruszała, wyglądała jak posąg; miałam wrażenie, że nie mruga nawet powiekami. Ogarnął mnie niepokój, ale wokół było pełno ludzi i to dodawało mi otuchy. Wstałam i zaczęłam spacerować wokół przystanku. Starałam się już nie spoglądać w jej stronę.
Podjeżdżały autobusy, ludzie wsiadali, przychodzili nowi, czekali. Nadjechał i mój, wsiadłam, znalazłam miejsce przy oknie po prawej stronie. Kiedy ruszaliśmy, obejrzałam się na przystanek. Nie było jej. Poczułam ulgę i oparłam się o szybę, ale niemal w tej samej chwili serce zabiło mi mocniej, bo kątem oka dostrzegłam czarną postać w przeciwległej części autobusu. Siedziała tyłem do kierowcy i patrzyła na mnie.
Autobus pędził po pustych ulicach. Kamienice były szare i niewyraźne, pogrążone we śnie jak całe miasto. Nocny chłód wpadał do środka. Modliłam się tylko o jedno: żeby kobieta nie wysiadła na moim przystanku.
Kiedy przejechaliśmy przez wiadukt nad Dworcem Gdańskim, kobieta podniosła się i podeszła do wyjścia. A więc Plac Wilsona. Dzieliły mnie od niej może dwa metry, powoli opadał na mnie gęsty nocny strach. Miałam do wyboru albo wysiąść, albo jechać dalej, ale perspektywa nocnego powrotu na piechotę spod Hali Marymonckiej była zbyt okrutna. Podniosłam się i stanęłam obok kobiety.
Oprócz nas wysiadło jeszcze dwóch pijanych chłopaków, jednego z nich znałam z widzenia, poszli w kierunku parku żywo o czymś dyskutując. Nie pamiętam czy noc była piękna, czy był księżyc, czy paliły się latarnie. Pamiętam tylko twarz tej kobiety, wpatrzone we mnie oczy, włosy zaczesane na boki. Wydało mi się przez chwilę, że skądś ją znam, może mi się kiedyś przyśniła, może była do kogoś łudząco podobna. Zatrzymała się przy mnie i powiedziała: “Wiesz, że powinnaś tego porządnie pilnować?”
Wino szumiało mi w głowie, ale rozum szybko reagował, przycisnęłam do piersi torebkę, na wypadek, gdyby chciała mi ją wyrwać. “Wiesz, że powinnaś tego porządnie pilnować?”, powtórzyła.
“Czego?”, zapytałam, żeby już to wszystko zakończyć.
Wtedy kobieta uśmiechnęła się do mnie. Przechyliła głowę na bok i popatrzyła na mnie, jak matka patrzy na dojrzewającą córkę, z wyrozumiałością, zdziwieniem, czułością.
“Tego”, powiedziała, wskazując palcem na torebkę. Uśmiechnęła się jeszcze raz i odeszła. Przeszła po pasach na drugą stronę i skręciła w kierunku Placu, a sposób, w jaki szła, był dokładnie taki, jak jej buty.
Wracałam do domu ulicą Mickiewicza. Przez pierwszych kilka chwil myślałam, że kobiecie chodzi o torebkę. O portfel, o klucze. Później zaczęło docierać do mnie, że mówiła mi o czymś znacznie ważniejszym. Widziała przecież jak próbuję coś zapisać i chowam zeszyt. Mogła wskazywać na opowieści. Mogła też w myślach przebić palcem torebkę i dotknąć mojego ciała i ostrzec przed tymi, którzy niedługo zaczną mi je zabierać. A może ciało nie było ważne, może chodziło jej o moje rozkołatane serce, które wyrywało się z taką siłą, że byle urok, byle mgnienie mogło je otumanić. Kto wie, może kobieta w czerni dostrzegła przez te wszystkie warstwy moją duszę i poczuła się w obowiązku zawrócić mnie z drogi, która już we mnie kiełkowała. Nigdy więcej jej nie widziałam. Zastanawiam się, czy już wtedy wiedziała, że żadnej z tych rzeczy nie uda mi się upilnować. Moja czarna współpasażerka, pani z innego świata, zniknęła za rogiem raz na zawsze.