Dawno temu, kiedy uczyłam się jeszcze zbyt wielu rzeczy jednocześnie, a w przerwach podróżowałam samotnie po Europie (nocne pociągi, puste dworce, blade odbicie w szybie na tle miast, lasów, gór, wulkanów), pojawiała się w moich snach kobieta w zielonej sukni. Stawała w milczeniu obok sennych wydarzeń i czekała na moje spojrzenie. Miała ze sobą mapę, za każdym razem inną, wyrysowaną ołówkiem na grubym papierze, albo kredą na szarym płótnie, a na niej oprócz siatki ulic, widniały domy, kościoły, sklepy, zupełnie mi wówczas nieznane. Z czasem zaczęłam wyodrębniać powtarzające się budowle: na środku miasta wysoka wieża kończyła się podwójną koroną, a plac układał się przed nią jak wachlarz albo gigantyczna muszla. Ulice rozbiegały się w górę i w dół, jakby miasto było w ciągłym ruchu, i wybrzuszały się nad równiną czerwonych dachów kopułami, łukami, koronkami.
W tamtych czasach bardzo potrzebowałam mapy. Spod moich stóp ścieżki rozbiegały się w tysiącach kierunków, a ja nie potrafiłam wybrać żadnej z nich, wbiegałam na nie i po chwili wracałam do punktu wyjścia, wiedząc jednak, że nie można tak zaczynać bez końca. Czarnowłosa kobieta pojawiała się kiedy chciała, ale nigdy wtedy, kiedy najbardziej na nią czekałam. Sprowadzała mnie do ceglanych piwnic, przed jakieś ciemne ołtarze, dotykała palcem wysokich białych kwiatów, które rosły w ogrodzie, a kiedy po nich wodziła, kwiaty skrzypiały lekko jak płatki dojrzałych tulipanów. Długo chodziłam po Warszawie szukając kobiet o jej twarzy. Wypatrywałam jej w książkach, w kinie, na cudzych zdjęciach. Wreszcie znalazłam – nie ją, tylko miasto.
Rycina z widokiem Sieny wisiała w salonie pani W., od której pożyczałam wykroje sukienek z francuskich magazynów. Zawsze zaglądałam do niej w biegu, szablony czekały już na mnie w przedpokoju pod grubo ciętym lustrem, chwytałam je i wybiegałam, zamieniając jedynie kilka słów. Ale tamtego dnia pani W. miała urodziny i zaprosiła mnie na filiżankę herbaty. Zostawiła mnie na chwilę samą w salonie i wtedy właśnie zobaczyłam mały obrazek w drewnianej ramce, wysoką wieżę z koroną, łuski kościołów, bladoczerwone mury. Siena. A więc Święta Katarzyna. To ona milczała, kreśląc mapy moich snów. U antykwariusza przy Placu Wilsona znalazłam jej listy. Jej mistyczne opowieści. W albumach nie było ani jednego malowidła, ani jednej rzeźby, które oddawałyby chociaż skrawek jej cudownej urody. Włosy przykrywał zawsze biały welon, zielone oczy przesłonięte były powiekami, albo wywrócone ku górze, w jakimś okrutnym grymasie.
Nadszedł rok 1996, kiedy mogłam wreszcie wyruszyć do Sieny. Szykowałam się do tej podróży, jakby miała zaważyć na całym moim przyszłym życiu. Siedziałam wieczorami nad mapą, wędrowałam po niej ołówkiem, zaznaczałam miejsca, w których mieszkała, po których chodziła piękna kobieta z mojego snu. Odkąd zobaczyłam rycinę, nie przyśniła mi się już ani razu. Wyjechałam, był wrzesień, schyłek lata, nazwy stacji przesuwały się za oknem. Miałam nadzieję, że zobaczę ją na peronie, przy bramie, w którejś z uliczek, przy ciemnym ołtarzu. Mijałam dziesiątki ciemnowłosych kobiet, ale żadna z nich nie spojrzała mi w oczy. Żadna nie wskazała mi drogi.
Dotarłam do budynku, w którym spędziła najtrudniejsze lata swojego życia; do zwykłego domu z cegły, w którym kilka wieków temu działy się cuda. Wiedziałam, że to właśnie tutaj czeka na mnie odpowiedź, i że będę musiała ją od niej przyjąć. Serce biło mi mocno, kiedy kupowałam bilet; ktoś przedarł go na pół i otworzył drewniane drzwiczki. Zeszłam na dół po schodach i stanęłam w zimnej piwnicy. Światło wpadało przez maleńkie okienka zawieszone tuż pod sufitem. Byłam sama, słyszałam echo własnego oddechu. Czekałam.
Katarzyna milczała. Stałam tam długo, modliłam się, coraz niespokojniej, z coraz większą rozpaczą, z coraz większą złością. “Co chciałaś mi powiedzieć?”, pytałam i czekałam na odpowiedź – na przeczucie, na jakąś nagłą myśl. “Przyjechałam z tak daleka”. “Dlaczego kazałaś mi tu przyjść?” Wreszcie ktoś zajrzał przez drewniane drzwiczki i poprosił, żebym wyszła. Nie zdarzyło się nic, na ścianach nie znalazłam żadnego najdrobniejszego znaku, nie usłyszałam żadnego przypadkowego wołania, nic, tylko cisza, gładkie kamienie, wąskie snopki światła. Włóczyłam się po Sienie do wieczora. Zaglądałam ludziom do okien. W nocy rozklekotany pociąg zabrał mnie dalej na Południe.
To jest opowieść na Wielki Post. Katarzyna wplątała się w sny, żeby mi powiedzieć, że prawdziwe spotkanie jest zawsze milczeniem. Choćbyśmy sobie pozdzierali stopy, choćby słońce spopieliło nam włosy i zmatowiło skórę, choćbyśmy głos stracili od wołania, to i tak nikt nam nie wyjdzie naprzeciw, nikt nam nie wskaże drogi. Bóg milczy. Czy po to, żebyśmy najpierw pozbyli się do końca wszystkiego, co mamy: oczekiwań, doświadczeń, uprzedzeń? Czy żeby nie odbierać naszym krokom wahania, drżenia, cudownej niepewności? Czy znając Jego odpowiedź, mielibyśmy ochotę iść dalej?
Jestem pewna, że pochyla się nad naszą wędrówką i uśmiecha, i czasem na krótką chwilę ten uśmiech spada na nas nagłym dreszczem: ostatni rozdział “Mistrza i Małgorzaty” przeczytany przy naftowej lampie u ciotki nad Liwcem; boska łza uderzająca w Ziemię w “Pasji” Mela Gibsona; niski głos Maureen Forrester w pieśni Mahlera “Urlicht” o najpierwszym poranku świata; kurtyna w Teatrze Wielkim, która na chwilę uchyliła się przed spektaklem, ukazując baśniowy zarys dekoracji; szeroka droga nad Bugiem, nad którą przeleciała czapla; stara rycina na ścianie; paschalne dzwony nad śpiącym miastem.
Szanowna Pani Anno!
Pewnie ten mój komentarz nie będzie przez Panią czytany, ale go jednak popełnię. Dla mnie, człowieka ze sfery nauk ścisłych, wielkość Pani postaci na obszarach literatury (z problemami autyzmu nie mam żadnego powiązania) jest urzekająco porażająca. To mój pierwszy kontakt z Pani twórczością. Będzie tych kontaktów więcej, choć ( i to jest u mnie niezwyczajne) nie żywię żadnej nadziei na bezpośrednią wymianę odczuć i pozdrowień, choćby listowną.
Nie mam aspiracji literackich. Trochę pisuję, ale nie dla potomności, a na ogół tylko dla zabawienia ciekawych kobiet i siebie samego. No wiem, że to nie jest przesadnie ambitne, ale jako – spełniony zawodowo – konstruktor układów elektronicznych, pozwalam sobie na tą małą słabość.
Serdecznie Panią pozdrawiam i wracam do lektury Pani przemyśleń, pozostając (z nieczęsto odczuwanym uczuciem) uskromniającego mnie (przepraszam za ten chyba neologizm) zachwytu.
Andrzej Stankiewicz 01-11-19
PolubieniePolubienie
Panie Andrzeju, nie wiem co odpisać. Dziękuję z całego serca za te słowa. Świadomość, że ktoś czyta moje zapiski, że odnajduje w nich coś z siebie, nadaje nowy sens moim dniom. Jestem Panu bardzo wdzięczna za to, że poświęcił Pan swój czas na napisanie tego komentarza. Ogromnie dziękuję.
PolubieniePolubienie