DROGA KRZYŻOWA 2020

Józef Mehoffer, Matka Boska Bolesna, 1946

Stacja pierwsza
Pan Jezus na śmierć skazany

Tymczasem w krainie sadów, mgieł i dzikich koni, Babcia związuje warkocz czarną wstążką. Jest rok czterdziesty trzeci. Nad Polesiem wołyńskim przesuwają się śnieżne chmury. W miasteczku zostały z dziećmi same kobiety. Mężowie, bracia, ojcowie śpią w szałasach, w jaskiniach po drugiej stronie lasu. Zamiast poduszek mają broń i wąskie, twarde chlebaki. Ksiądz przyjechał pustym wozem, w wysokiej szubie: nad kołnierzem wystaje jedynie czarny biret, zsunięty na zmarznięte czoło.

Kobiety zbierają się za sadem. Mają we włosach ciemne tasiemki, krótkie welony, chusty. Ustawiają się jedna za drugą, chwytają dłońmi za ciężki sznur. Stacje drogi krzyżowej rozwieszone są na drzewach, ale ścieżka prowadzi wzdłuż wąskiego wału, z którego łatwo się zsunąć, ześlizgnąć po śniegu, zapaść się w głęboki rów. Będą się nawzajem pilnować: jeśli któraś upadnie, wystarczy pociągnąć za sznur, napiąć go mocno. Widzę jak wychodzą z miasteczka milczącym korowodem. Ksiądz niesie drewniany krucyfiks, owinięty w sukno, ostrożnie stawia kroki.

To będzie najtrudniejsza wędrówka w ich życiu. Jeszcze nigdy stacje na jabłoniach nie były im tak bliskie. Idą w ciszy, a w ich myślach pierwsze drzewo: sąd. Wyroki, wyroki, nagłe umieranie, kiedy dotychczasowy świat kruszy się, rozsypuje, zastyga jeszcze na chwilę w ostatnim oddechu nadziei, i przestaje istnieć. Pustka, która po nim zostaje, ma kształt bliskich twarzy, miejsc, słów, a później i ona rozpływa się w nicość. Wyroki niezrozumiałe, niesprawiedliwe; tak trudno je przyjąć w tym samotnym sadzie, wśród nagich gałęzi. Idą, pochylone, w sercach niosą niewypowiedziany żal do Boga. Długie spódnice ciągną się po śniegu jak żałobne treny.


Stacja druga
Pan Jezus bierze krzyż na swoje ramiona

Kobiety idą wzdłuż sadu, jedną dłonią ściskają gruby sznur, drugą przytrzymują chusty i szale, tuż pod brodą; policzki czerwienieją im od mrozu. Ksiądz zatrzymuje się przy drugiej kapliczce, coś szepcze w kierunku drzew, i intonuje smutną pieśń. Dołączają do niego kobiece głosy. W ich śpiewie wybrzmiewa pewność cierpienia, głębokie kłucie bólu, w który wierzą, choć pozostaje dla nich tajemnicą. Patrzą na drewnianą postać Jezusa, wyciosaną kozikiem, i na krzyż, który czyjeś ręce kładą Mu na pochylone plecy.

Wiedzą o zmęczeniu, o drzazgach, o codziennym trudzie, znają też pożegnania i nocny niepokój. W ich myślach zapada zmierzch, nad stołem unosi się gorący zapach zupy. Ukochane oczy! Każda z nich czuje na sobie spojrzenie, spojrzenie bez słów: rozumieją je od razu. „To już czas”, mówią oczy. „Już czas”. To jest chwila decyzji, zaraz mężczyźni podniosą się i wyjdą w mgłę, w śnieżycę, w nieprzeniknioną ciemność nocy. To jest chwila dźwignięcia krzyża.

Chwile podnoszenia krzyża: w nich zamyka się cała droga. W chwili, gdy postanawiamy iść, droga rozwija nam się pod stopami. W chwili pierwszego kroku. Tak jak owoc mieści w swoim maleńkim sercu potężne drzewo, tak uniesiona nad ziemią stopa zamyka w sobie całą drogę. Nie zaistniałyby rewolucje, gdyby nie pierwsze słowo buntu. Ani księgi, bez pierwszego słowa o stworzeniu. Nie byłoby rwących rzek spowiedzi bez drżących dłoni na klamce, bez wyjścia z ciemnego pokoju. Najważniejszą chwilą drogi jest podniesienie krzyża. Kobiety idą zaśnieżoną ścieżką, pilnują się nawzajem. W ich sercach nabrzmiewa kropla miłości, w której zamyka się całe przyszłe życie. 


Stacja trzecia
Pan Jezus upada pod krzyżem po raz pierwszy

Od lasu ciągnie wicher, podnosi zaspy śniegu, niesie je nad zmarzniętym polem jak pustynne wydmy. Kobiety zasłaniają twarze, mrużą oczy. Zatrzymują się na chwilę: nie da się równo stawiać kroków w tej zawiei, nie da się śpiewać. Śnieg oblepia nagie gałęzie jabłoni, i drewniane postacie z kapliczek.

Na trzecim drzewie widać Jezusa przygniecionego krzyżem. Leży na ziemi, lewą dłonią zakrywa czoło. Kobiety patrzą na Niego i rozumieją ten wstyd, cieniutkie ostrza drwiny w oczach tych, którzy mocno stoją na nogach. Babcia pamięta jak kilka lat wcześniej, podczas czerwcowej procesji, przewrócił się jej stryj. Potknął się o kamień, i upadł w brudny piach drogi za miasteczkiem. Nikt się nie ruszył, wszyscy tylko patrzyli. Leżał tak przez chwilę z zamkniętymi oczami, jakby chciał zniknąć. Kiedy wreszcie się podniósł, koszula była oblepiona brązowym pyłem; chciał go strzepnąć, ale niepotrzebnie – rozmazał go jeszcze bardziej po lnianej bieli. Szedł później z pochyloną głową, pośród czystych i strojnych mężczyzn, nagle stareńki, wyblakły. Wokół Jezusa też nikt się nie rusza. Ludzie śmieją się z Jego niezdarności, pokazują Go sobie palcami. Dlaczego nie zstąpią anioły?, myślą kobiety. Znów jest pustynia, Jezus słyszy szept tego, który kusi: „Dlaczego nie zstąpią anioły, dlaczego nie uniosą Cię na rękach, żebyś przypadkiem nie uraził stopy o kamień?”.

Jakby wszystko przestało istnieć: spojrzenia, cuda, słowa. Dłonie, które przywracały wzrok, mowę, życie, są teraz pełne drzazg i przydrożnego piasku. Są nic nie warte: nic nie jest warte, kiedy tłum się śmieje. Jezus zakrywa twarz, żeby nie widzieć, nie słyszeć. Czy On sam zaczyna wątpić w samego siebie? Co to za Bóg, który się przewraca? Droga staje się nagle niezrozumiała. Kobiety idą dalej, bo ścieżka prowadzi tylko w jedną stronę; odwracają głowy od wiatru, myśli od trudnych upadków.

Stacja czwarta
Pan Jezus spotyka swą Matkę

Jak trudna jest ta opowieść!… Jak trudna jest teraz, kiedy potrzeba światła. Łatwo iść drogą, którą się zna od początku do końca, błądzić po lesie, wiedząc, że dotrze się do drzewa życia. Iść od stacji do stacji, aż do Zmartwychwstania. Od kilku dni mój zeszyt leży na półce, obok dzienników podróży, tomików wierszy, ukochanych książek z dzieciństwa. Dwie historie, które miały się przeplatać przez czterdzieści dni, od Środy Popielcowej do Wielkiego Tygodnia, nagle zbladły, straciły swoją moc.

Myślałam wczoraj o czwartej stacji, o tym, jak droga, którą szedł Jezus, poprzecinana była innymi, cudzymi ścieżkami. W każdą z nich mógł skręcić, zatrzymać się, poddać. Ale poszedł pod górę, i teraz nie znamy żadnej innej z możliwych wędrówek, tylko tę jedną, jedyną, która prowadzi ponad śmiercią, ponad strachem, w bezkres zielonej wiosny. Mamy dokładną mapę, poniszczoną, pogiętą, z czerwoną linią krzyża. I kobiety, które szły wzdłuż sadu, ich warkocze, welony, wstążki: one też już dotarły na miejsce. Ucieczka z krainy młodości, wojna, PRL, dzieci, wnuczki, prawnuczki, haftowane obrusy, ciasto rumowe, wianki z mleczy; dom z piecem i kot wskakujący przez lufcik. To wszystko minęło. Spotkanie z Matką jest jak wstrzymany oddech, chwilowy powrót do dzieciństwa, do prostych prawd, do czasów, kiedy wszystko było możliwe. Jezus spojrzał jej w oczy na piaszczystej drodze, Babcia widywała ją już tylko w snach. Spotkanie z samotnością, potężna księga przemijania. Dzisiaj na te wspomnienia nakłada się jeszcze jedna klisza, z wczorajszego wieczoru. Bawełniana poszewka na poduszkę, na której Babcia wyszywała przebiśniegi, jest pocięta na maseczki. Jasny płócienny prostokąt, ciężki od historii. Związuję go tasiemką, i idę uliczkami, wśród pochylonych latarń, przez puste chodniki. Rodzice stoją w oknie, machamy do siebie, jakby dom był okrętem na niespokojnym brzegu. Nie mogę podejść bliżej. Wokół okien rośnie bluszcz, w otworach po powstańczych pociskach rodzą się maleńkie wróble. Ogród powoli budzi się do życia.

Przypomina mi się moja pierwsza podróż na Południe, niespodziewana wizyta we Florencji. Szłam przez miasto bez żadnej mapy, zupełnie nie wiedząc czego szukam, i nagle zza rogu, przez wąski przesmyk, bez uprzedzenia, bez żadnej zapowiedzi, wypłynął gotyk katedry, jak olbrzymi wieloryb, i odebrał mi na chwilę oddech. Próbowałam później wiele razy błądzić po tym mieście, wchodzić na plac katedralny z różnych stron, zamykać oczy i później szybko je otwierać, ale już nigdy nie przeżyłam tego zachłyśnięcia, tego nagłego piękna, które rozrywa płuca. Trzeba wyruszyć od nowa. Może to jest właśnie ta największa z lekcji: mamy nic nie wiedzieć, nie znać drogi, iść dzień po dniu bez mapy, zaufać. Zostało szesnaście dni. 

Stacja piąta
Szymon Cyrenejczyk pomaga nieść krzyż Jezusowi

Wczorajszy wieczór był pustym placem, pustym placem w deszczu: przez zmierzch, po kamiennych schodach, szedł pochylony człowiek. Był samotny jak łódź na pociemniałym morzu, ale miał na sobie spojrzenie całego świata. W oczach: ciężar nocy, w dłoniach: długie sieci nadziei. Patrzyliśmy na niego wszyscy, zapamiętamy ten wieczór na zawsze – Papież na pustym Placu Świętego Piotra, wokół niego kolumny, wieczne miasto, przerażony świat. I ta niezwykła opowieść o Jezusie śpiącym na dnie łodzi: o zaufaniu.

Kiedy byłam mała, wyobrażałam sobie, że Szymon z Cyreny był człowiekiem wielkiego serca. Na widok Jezusa, który ledwie trzymał się na nogach, roztrącił straże i rzucił się na pomoc człowiekowi, którego dobrze znał, w którego wierzył. Dopiero po latach dotarła do mnie prawda o tamtej chwili. Szymon znalazł się na drodze krzyżowej z cudzej woli, wciągnięto go na nią siłą. To takie znane uczucia: wstyd, niechęć, irytacja, może nawet pogarda. „Chcę wystarczyć sobie samemu./ Niech przeto nie wdziera się we mnie żaden nędzarz, skazaniec ni Bóg”, takie słowa włożył w usta Szymona poeta Karol Wojtyła. Tak trudno się pogodzić z tym, że jesteśmy tylko szkiełkiem w wielkim witrażu! Obruszamy się za każdym razem, kiedy świat nam o tym przypomina, kieruje nas na obcą ścieżkę, odkrywa przed nami nowe przestrzenie, każe podnieść niespodziewany ciężar. Dlaczego akurat ja? Przypadek, jaki jest jego sens? Przypomina mi się wiosna sprzed wielu lat, szliśmy z Tatą przez Plac Inwalidów, wskakiwałam na niskie krawężniki wokół drzew, i wtedy na chodniku, tuż przed przejściem dla pieszych, zobaczyliśmy maleńkiego wróbla. Leżał nieruchomo, ale pod szarym puchem biło ptasie serduszko. Tata poszedł do sklepu po karton, w którym moglibyśmy zanieść go do domu, a ja zostałam, siedziałam na murku, i czuwałam. Nie zdążyliśmy. Miałam wtedy niewiele lat, i to było moje pierwsze pożegnanie. Wobec tysięcy wróbli, które jadły później ziarna przy moim oknie, wobec wszystkich ptaków, które udało nam się uratować, w ogrodzie, nad Zalewem Zegrzyńskim, nad Bałtykiem, wobec tylu szczęśliwych historii i porannych śpiewów, wraca do mnie tamten jeden ptak, któremu nie udało się pomóc. Dlaczego właśnie ja miałam go odnaleźć i pożegnać? Pochylona nad dawnym chodnikiem, czuję, że w tym wspomnieniu jest coś ważnego, coś, co jeszcze muszę zrozumieć.

Nikt nie ocali się sam, mówił wczoraj Papież, wszyscy potrzebujemy wsparcia, każdy z nas jest kruchy, musimy wiosłować razem. Jakby mówił o Babci, o tych poleskich kobietach, które szły drogą krzyżową wzdłuż sadu, trzymając mocno sznur, pilnując się nawzajem, żeby żadna się nie ześlizgnęła, nie wpadła w śnieżne zaspy. Szły wszystkie, nawet znachorka, dla której kapliczki na jabłoniach były jedynie drewnianymi obrazkami, zwierciadełkami ludowej magii. Mogły tę drogę objąć w myślach, policzyć stacje, zmierzyć długość kroków. Czekała je inna wędrówka, której jeszcze nie przeczuwały. A jak długo szedł Szymon? Czy to spotkanie go przemieniło, czy odwrotnie, uciekł od tamtego spojrzenia, wrócił na dawne szlaki? Zaczynam się gubić w tej historii, nie potrafię połączyć jej znaków. Papież, który musi samotnie wyjść na środek świata i znaleźć słowa, które wszystko odmienią: żebyśmy nie tylko uwierzyli, ale i zaufali. Szymon, który na własnych ramionach ma unieść ten sam ciężar, który dźwigał Zbawiciel wszystkich ziemskich pokoleń. Czarnowłosa dziewczynka na chodniku, która w wiosennym rozkwicie uczy się o przemijaniu. Stoję w oknie i czuję jak przepełnia mnie niepojęta wdzięczność za to, że jestem właśnie w tym miejscu, właśnie w tym czasie, i że jeszcze nic nie rozumiem. Nie wiem co będzie jutro, czy Cię jeszcze kiedyś zobaczę. Patrzę na złoty rożek księżyca, i mam w sobie spokój, że te sieci, szkiełka, wróble śpiewy, ułożą się niedługo w najważniejszą z możliwych opowieści. 

Stacja szósta
Święta Weronika ociera twarz Pana Jezusa

Dzisiaj spadł śnieg, biel okryła młodą trawę i rozkwitające drzewa, żeby łatwiej mi było znów powędrować do tamtej dalekiej zimy. Kobiety szły śliską dróżką, wzdłuż wysokich zasp, zatrzymywały się przed kolejną jabłonią. To była od zawsze najważniejsza ze stacji. Weronika, veraicon, prawdziwa twarz Boga: tak miała na imię moja Babcia. Przez całe dzieciństwo wyobrażałam sobie, że to właśnie ona podbiegła do zmęczonego Jezusa, i przyłożyła Mu do twarzy nakrochmaloną chusteczkę. Dom Babci pachniał cukrem i mydlinami. Jej drobne dłonie haftowały krawędzie poszewek, ręczników, serwetek, w rzędy drobnych kwiatków, łodyżek, wąskich liści. Prała prześcieradła w drewnianej balii, rozwieszała na sznurkach za oknem, prasowała ogromnym żelazkiem, do którego nie wolno nam było się zbliżać. Wieczorem jadłyśmy łyżeczką konfitury prosto ze słoika, a później kładłyśmy się w miękkim łóżku, czułyśmy na policzkach bawełniany chłód pościeli.

Kiedy więc wodziłyśmy palcem po miniaturowej drodze krzyżowej, wyciętej w góralskim krzyżu, szósta scena była zawsze chwilą Babci. W moich myślach splatała włosy w warkocz, i podbiegała do Jezusa z chusteczką wyszywaną w przebiśniegi. Nie mogła patrzeć jak się męczy, jak opływa potem. Przez całe życie pochylała się nad naszymi smutkami, całowała rozbite kolana, wlewała miód do mleka, utulała przed snem. Wiedziałam, że Jezus poczuł się lepiej: rozprasowane płótno pachniało zmierzchem pełnym konfitur, chłodnym ogrodem, dzieciństwem. Ale po co zostawił jej Swoje odbicie?, myślałam. Przecież stali naprzeciw siebie, patrzyli sobie przez chwilę w oczy, widziała zmęczone rysy twarzy, spękane usta, żyły tuż pod skórą; przez to mgnienie nauczyła się Go na pamięć. Mam teraz przed oczami fotografię Dziadka, którego zabrała zła noc, i który już nigdy nie wrócił. Patrzy prosto w obiektyw, młode oczy mają w sobie kłębuszki smutku. Babcia trzymała zdjęcie w szufladzie, razem z pierścionkiem, i książeczką pełną starych modlitw, pocztówek, obrazków.

„Odkupienie szukało twego kształtu, by wejść w niepokój wszystkich ludzi”, przeczytam kiedyś u Papieża Poety. Może więc chodzi o tęsknotę. O tę naszą nostalgię, wieczną tułaczkę za sprawami, które potrafimy jedynie przeczuć. Trzymamy w szafach stare listy, pudełka, zdjęcia: sprawy, które znaliśmy na pamięć. Zaproszenie na bal maskowy z wypukłym balonikiem, pisane przy linijce życzenia; dzieci oparte o murek, po którym chodzą koty, rozwiane włosy w łódce na środku jeziora, uchylone okno pociągu; garść kapsli z papierowymi flagami, szkolna tarcza. Tego już nie ma. Odeszli ludzie, miejsca, podarły się dawne mapy. Pochylamy się nad nimi w bezsenne noce, szukamy minionych znaczeń, do których ciąży cała nasza włóczęga, całe nasze drżenie, nasze rozpaczliwe szukanie kształtu. W ten zimny wieczór Weronika unosi jasną chustę: twarz odbita na płótnie uświęca odtąd naszą ludzką tęsknotę. Weronika. Widzę ją w śnieżnych podmuchach, z długim warkoczem oblepionym śniegiem, na wąskiej ścieżce przy sadzie. Nie pisze o niej żadna Księga. 

Stacja siódma
Pan Jezus upada pod krzyżem po raz drugi

Wiosna. Pierwszy raz w życiu przyglądam się jej z góry, z daleka, zza okien. Byłam zawsze blisko, patrzyłam jak wydobywa się powoli z wilgotnej ziemi, z suchych gałęzi, nachylałam się nad nią co rano, czułam na twarzy jej oddech. Teraz zaglądam do ptasich gniazd, układam drzewa w pastelowe horyzonty, chowam do pudełka balkonowe znaleziska – piórka, patyczki, wędrowne mchy. Ten dziwny czas uczy nowego spojrzenia, innej bliskości.

Jezus upada jeszcze raz, znów się przewraca, żebyśmy dobrze to zapamiętali. Upada, i idzie dalej. Wszystkie najważniejsze sprawy dzieją się potrójnie, wszystkie największe znaki. Kiedyś, dawno temu, kiedy siedziałyśmy nad Bzurą i jadłyśmy jagody z blaszanego kubka, Babcia opowiedziała nam bajkę o cygańskim wozie. Powoził nim młody chłopak, trochę łobuz, który przez nieuwagę potłukł malowany dzban swoich przodków. Dzban rozbił się na kawałki i już nie dało się go skleić. Następnego dnia Cyganie pojechali dalej, ale on został na polu pod lasem, i chodził wokół skorup, i płakał. Nie mógł sobie wybaczyć, że był tak nieostrożny. Kiedy zmęczył się chodzeniem, wsiadł do wozu, i zaczął jeździć dookoła. Wpatrywał się w marne resztki piękna, które zniszczył, i o niczym innym nie mógł myśleć. Któregoś dnia przejeżdżał obok stary Cygan, a kiedy poznał historię chłopca, doradził mu: możesz jeździć cały czas w kółko, jeśli chcesz, ale rób to tak, żeby dzbana nie widzieć. Chłopak odjechał więc dalej, i zawrócił, i przejechał za lasem kilka razy, ale w końcu kawałki dzbana znów zaczęły prześwitywać między drzewami, i drapać go w oczy. Wyjechał więc na pagórki, i krążył po ich grzbietach, odkrywał nowe ścieżki i nowe miasteczka, aż znowu dostrzegł kolorowe skorupki w oddali, na skraju lasu. Pojechał więc jeszcze wyżej, na szczyty gór, i gnał przed siebie, wśród obcych słów i obcych twarzy, aż wreszcie zapatrzył się na świat, który rozpływał się stamtąd we wszystkich kierunkach, i zapomniał o dzbanie, i przewędrował przez wszystkie krainy dookoła ziemi.

Cygan nigdy by nie wyruszył spod lasu, gdyby nie ten ból, gdyby nie to rozpaczliwe pragnienie ucieczki. Upadek jest bezcennym darem, który uczy nas patrzeć jeszcze dalej, Jezus tak bardzo chciał nas tego nauczyć. Posłuchaj, woła do Ciebie: idź dalej, nie krąż wokół skorup, przestań się wpatrywać w rozbity dzban! Trawa usycha, owoce kurczą się i gniją, liście opadają i kruszą się na wietrze, a później, po białym całunie zimy, powraca wiosna. To nie zło, nie słabość: to cykl, którego jesteśmy częścią. Droga biegnie dalej. Ze świata napływają coraz trudniejsze wieści; jak wysoko musimy poprowadzić wóz, żeby dostrzec to, co większe, szersze, niż ten nasz codzienny niepokój? Powtarzam sobie wciąż, że to jest przecież opowieść o królu. „Idź i już więcej nie grzesz”, mówi do Magdaleny, i jedynie te słowa pozostają w Księdze: od tej pory nie pamięta już o brzęku monet i o ciemnych nocach, ale o dłoniach, które objęły Jego stopy.

Stacja ósma
Pan Jezus pociesza płaczące niewiasty

„Nie płaczcie nade mną”, mówi Jezus do kobiet, które zakrywają oczy dłońmi, tulą się do siebie, głośno powtarzają Jego imię. Słońce wschodzi coraz wyżej, przecina miasto ukośnymi płatami, obleka zaułki w złociste półcienie. W tych załamaniach tworzą się głębokie jamy mroku. Kobiety stoją na krawędzi światła, za nimi w pociemniałym powietrzu unoszą się pyłki kurzu. W oddali, na wzgórzu, majaczy już cień drzewa, tego jedynego drzewa, na którym rodzi się życie. „Jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?”, mówi Jezus do kobiet.

Zatrzymuje się przy nich. W ich zaczerwienionych oczach widzi spojrzenie każdego człowieka, łzy, bezradne pytanie o źródło zła, o jego sens. Nie ma już siły na kazanie. W jednym zdaniu zostawia im prawdę o istocie bólu, zawiesza ją w tym wąskim przejściu między słońcem a cieniem: to nie nad skazańcem mają płakać, ale nad grzechem, który napiera na ich usta, czoła, dłonie, który sunie smolistym nurtem sprzed bramy pierwszego ogrodu, aż po kres świata, po ostatnie tyknięcie ziemskiego czasu. Ich rozpacz jest jak szloch nad cygańskim dzbanem: winne ją temu, który go rozbił na tysiące skorupek. Jezus przez chwilę spogląda w oczy każdemu człowiekowi, który usypał Mu tę drogę, „nie płaczcie nade mną”, mówi, spójrzcie tam, skąd ucieka wzrok, gdzie zatrzymują się myśli: we własną ciemność. Zanurzcie się w niej aż do korzeni, na samo dno grzechu, wyrwijcie korzenie, żeby już nie odrosły.

Stacja dziewiąta
Pan Jezus upada pod krzyżem po raz trzeci

Droga wije się przez miasto, i kiedy mija bramę, rozszerza się w wydeptany gościniec. Z ziemi wystają kamienie, ich twardą skórę pokrywa cienki welon piasku. Kiedy postawi się na nich stopę, łatwo się ześlizgnąć, stracić równowagę, przewrócić. Jezus upada, ociera policzkiem o kamień. Przymyka oczy, i leży przez chwilę nieruchomo. Oddycha głęboko. Kobiety przyglądają Mu się z zaśnieżonej ścieżki za sadem: malowanej kolorowo postaci, wyciętej kozikiem w drewnie.

Wtedy właśnie to się wydarzyło. Babcia mówiła, że ze wszystkich znaków, ze wszystkich dziwnych zdarzeń, jakie miały miejsce tamtej wiosny, ostatniej wiosny przed ucieczką, najbardziej poruszyła ją ta chwila wśród nagich jabłoni, pod koniec drogi krzyżowej. Ksiądz, który przewodził procesji, zaplątał się w głębokim śniegu, zachybotał, chciał się podeprzeć lewą nogą, ale trafił nią w zaspę zawieszoną nad rowem, i przewrócił się, zsunął prawie do samego sadu. Krzyż wypadł mu z dłoni, uderzył o pień jabłoni i przełamał na pół. Kobiety wpatrywały się w te dwa kawałki drewna. Krucyfiks towarzyszył im od dzieciństwa, we wszystkich procesjach i nabożeństwach, ubierały go w białe szatki, we wstążki, w błyszczące korony. Był przy każdym chrzcie, ślubie, pogrzebie. Patrzyły na ciemne ramiona krzyża w nieskalanym śniegu, jakby właśnie pękło całe ich dotychczasowe życie. Ksiądz nie mógł trzymać się z nimi za sznur, mówiła zawsze Babcia, „bo niósł oburącz Jezusa”. Szedł sam.

Stacja dziesiąta
Pan Jezus z szat obnażony

Kobiety przewiązały krzyż chustą, wsunęły pod nią kilka mocnych gałązek, i ruszyły w dalszą drogę wzdłuż sadu. Pod zmarzniętą ziemią korzenie jabłoni splatały się, przekazując sobie soki, i opowieści o dawnych drzewach. Legendy mówiły, że krzyż Jezusa wbity został na tej samej wysokości, co Drzewo Życia w najpierwszym ogrodzie. Inne, że wyciosano go z tego samego pnia, co betlejemski żłóbek. Jeszcze inne, że po zatrzaśnięciu rajskiej bramy, Drzewo Życia zawisło w niewidzialnych przestrzeniach, i przez całe epoki szukało ziemskich korzeni, żeby znów zaistnieć w czasie. Znalazło je w trzonie krzyża: jakby potężny królewski okręt zakotwiczył na szczycie Golgoty.

Mając odkupić ludzki grzech, Jezus musiał stanąć między nami jako człowiek i przejść przez wszystkie nasze codzienne uczucia: od dziecięcego zdziwienia, przez ból, zmęczenie, radość i rozpacz, przez chłód i gniew, i pragnienie, i cichy szept pokusy. U kresu drogi – na początku nowego świata – przyjął na siebie jeszcze jeden ciężar: wstyd. Wstyd pierwszych ludzi wygnanych z Raju, którzy dostrzegli swoją nagość. Kiedy żołnierze zdzierają z Niego szaty, wobec tłumu, wobec kobiet, przyjaciół, Matki, Jezus przeżywa nasze ludzkie upokorzenie, nasze szpitalne łóżka, i wszelkie chwile, w których jesteśmy obnażani, kiedy ktoś odkrywa naszą najdelikatniejszą część; kiedy nie ma dla niej szacunku. Uczucie tak silne, że powraca w snach kolejnych pokoleń. Jezus zbiera te wszystkie chwile, napełnia się nimi aż po brzegi oczu.

Zaczął się Wielki Tydzień. Jak trudna jest ta droga w tym roku! Widziałam dzisiaj zdjęcie, na którym włoski ksiądz przykleja fotografie wiernych do drewnianych ław, żeby nie czuć się samotnie w pustym, chłodnym kościele. Brakuje nam twarzy, które kochamy. Nasza miłość też się przemienia, uczy się cierpliwości, łagodnieje: nawyka do oddalenia. Czas sączy w nas powoli tę prawdę, którą Magdalena musiała pojąć w jednej krótkiej chwili Zmartwychwstania.

Stacja jedenasta
Pan Jezus przybity do krzyża

Za oknem pierwsza wiosenna pełnia: widzę jak księżyc plącze się w gałęziach mirabelki, jest złotym cekinem, zwiastunem światła, okrągłą pieczęcią na ciężkich zwojach nocy. Mrok już się wypełnił, mówi, z głębin nadchodzi światło. W tej nowej poświacie, która podnosi się nad linią horyzontu, powierzchnia nocy lśni jak kocia sierść, łasi nam się do nóg, kusi. Na wzgórzu rozpoczyna się największa z Tajemnic. Dawno wypowiedziane słowa wychodzą z Ksiąg, przetapiają się w narzędzia, w sznury, w gwoździe. Jezus czuje się nagle opuszczony. Żelazo wdziera się w Jego ciało, przebija kości, ale nie dlatego omdlewa – siły odbiera Mu inny, większy ból: samotność. Na wzgórzu, na skraju miasta, w wąskich uliczkach, rozgrywa się drugi dramat. Dramat Uczniów. Jak to możliwe, że wszystko się kończy, urywa, przecież miało być inaczej, miały być królestwa, zwycięstwa, chwała, a te płaszcze słane pod nogi, a te palmy, a łodzie, a bosa tułaczka? Stoją, siedzą, leżą wpatrzeni w ścianę. Jak to możliwe?

Moi Pradziadkowie, jak wielu Polaków dwudziestolecia, wyruszyli za szczęściem do Ameryki. Myślę często o tym czym był dla nich ocean, czym obca mowa, czym świadomość, że być może nigdy już nie zobaczą rodzinnego sadu. Pracowali na obcej ziemi przez kilkanaście lat, żyli skromnie, odkładali niemal każdy grosz do metalowej puszki. Kiedy puszek uzbierał się cały kufer, wsiedli na statek i wrócili. Pobudowali za te skarby dom, wielki dom dla całej rodziny: miał białe kolumienki przy wejściu, jak amerykańskie wille, które czasem mijali w drodze za chlebem. Okna były wysokie, a największe wychodziło na sad za domem, który wcześniej nocami przerastał wielką wodę i wkradał się w ich zmęczone sny. Kiedy dom był ukończony, zaczęła się wojna; drugiego dnia bomba uderzyła w sam środek dachu. Zdążyli wybiec, słysząc nadlatujące samoloty. Stali na krawędzi sadu, wśród dymiących zgliszczy, i patrzyli jak wszystko odchodzi, jak rozsypuje się w proch. Babci zawsze drżał głos, kiedy opowiadała tę historię, zawieszała ją w tej właśnie chwili, w chwili, w której jeszcze wszystko było niemożliwe i niepojęte. Wyobrażam sobie, że tak właśnie stali Uczniowie, wśród dymiących zgliszczy swojego życia.

Jaka to straszliwa pokusa, żeby ulec aksamitnym fałdom mroku, kiedy tak lśnią i miękną w odległym brzasku. Można się oblekać w kaptury i chodzić nocą po lesie, podnosić ponure spojrzenia, i szeptać miłosne hymny o sobie i o ciemności: ale to wcale nie ciemność, to smutek i niezgoda, które prowadzą w pustkę. Nadchodzi czas prawdziwej walki: wstawać wyżartym przez noc i spoglądać w światło, ubierać się, czytać dzieciom książki, upadać i znów się podnosić, tracić wszystko, w co się wierzyło, więdnąć, usychać, a jednak iść przed siebie i szukać wody, i dalej żyć, kołysać w sobie wiecznie otwarte rany. W chwili, w której zostaje przybity do krzyża, Jezus wywyższa nasze własne codzienne śmierci, naszą samotność, nasze bolesne umieranie, kiedy wszystko sypie się w gruz.

Stacja dwunasta
Pan Jezus umiera na krzyżu

Śmierć. Odkłada się słojami wokół naszego życia, każde z nią spotkanie jest węzełkiem, na którym zatrzymuje się czas. Prababcia wyłaniała się z mroku i znikała, i przeminęła jak cień, byłam za mała, żeby to zauważyć, zrozumieć. Pierwszym prawdziwym pożegnaniem była śmierć maleńkiego wróbla, który wypadł z gniazda. Siedziałam na chodniku i nie mogłam przestać płakać. Wieczorem Babcia głaskała mnie po policzku i tłumaczyła cierpliwie, że odleciał w inne krainy, które rozciągają się na samej krawędzi wzroku, i że będzie zawsze krążył wokół mojej głowy, jeśli go zapamiętam. Mimo to płakałam długo w noc. Otrzymaliśmy pewność, że za niewidzialną zasłoną ta sama droga ciągnie się dalej, ale nadal przesypuje się w nas piasek bólu, tęsknota, smutek, brak – niezgoda na odchodzenie z codzienności.

Są chwile, które chciałabym zobaczyć z bliska, ukryta w jakimś kącie historii; jedną z nich jest to nagłe mgnienie, moment, w którym w bramie otchłani błyska światło. Ciemna rzeka, stara łódź, śliskie, skaliste wybrzeże, na którym stoją w wielkiej ciszy tłumy starożytnych. Są niemal przezroczyści, milczą, owinięci w togi, tuniki, łachmany. Stoją i czekają, odkąd w szczelinie zardzewiałej bramy pojawił się promień gwiazdy. Znajdują się poza czasem i nie wiedzą, że od tamtej chwili minęły trzydzieści trzy lata. Brama uchyla się w nierównych odstępach, i otchłań przyjmuje kolejne dusze, nadchodzą w milczeniu, pochylone, za nimi ciągną się strzępy ludzkiej pamięci. I teraz, kiedy na Golgocie piecze słońce, kiedy kobiety zakrywają twarze chustami, bo krzyk, który wychodzi z ich ust, jest zbyt ciężki, żeby opaść w ziemską przestrzeń, kiedy pękają mury, a niebo przecina ryk ognistych piorunów: w tej właśnie chwili Jezus kładzie dłoń na kratach skrzypiącej bramy. Uchyla ją. Ze skał unosi się niski, głęboki pomruk. Poruszenie. Do otchłani wpada światło, sunie po brzegu, po powierzchni wody, dotyka bosych stóp, kolan, twarzy, oślepia wyblakłe od nocy oczy. Ruszają przed siebie: idą po drobinkach blasku, starego złota, po wodzie, mijają bożków, niemych strażników, idą świetlistą drogą do Tego, który otworzył bramę. To była tylko jaskinia, tylko klatka, tylko ciemny pokój.

Nie potrafię napisać ani słowa o śmierci Jezusa. Nie umiem sobie wyobrazić tej straszliwej samotności, tej pustki, w jaką musiał się osunąć, nie wiem czy próbował chwytać się życia, czy wątpił, czy rozumiał. Siostra Halina, cudowna siostra, która uczyła nas religii w małej chłodnej salce, i którą kochaliśmy za młodość, za slajdy z Indii, za roześmiane oczy, powtarzała nam zawsze: „Jeśli nie rozumiecie Ewangelii, szukajcie w niej siebie”. Wszystko było takie proste, obraz i podobieństwo. Myślę dzisiaj o tamtych latach, o ogromnym krzyżu nad tablicą, o pomiętych obrazkach, które nadal wystają spomiędzy stronic książeczki. O tym czym jest ta nasza wędrówka, nasze zagubienie, i przyjaźń, ten najdziwniejszy rodzaj miłości: być szczeliną światła dla cudzych otchłani. Nawet jeśli nikt nie otwiera, stać wciąż za bramą, rzucać garstki światła, przypominać, że można wyjść z każdej, każdej ciemności.

Stacja trzynasta
Pan Jezus zdjęty z krzyża

To jest noc wielkiej ciszy, nie potrzeba wielu słów. Jesteśmy drewnianą łódką, która kołysze się na głębokim morzu. Nie mamy pod sobą twardej ziemi, skał, ostrych kamyków; nie unosimy się w powietrzu, bezwiedni, bezdomni. Nie należymy do tego, co trwa, ani do tego, co przemija: podtrzymuje nas przejrzysty fundament, który jest w ciągłym ruchu, w ciągłej wędrówce do brzegu. Taka jest nasza wiara, i nie nam wiedzieć kiedy burza, kiedy wicher, kiedy złote kręgi na wodzie.

Nagle to, co przeczuwane, wchodzi fizycznie w rzeczywistość. Zdjęcie z krzyża: namacalność śmierci. Śmierć Jezusa wchodzi więc do historii, trzeba wobec niej zaistnieć, nie ma już od niej ucieczki. Długie włosy kobiet, zakurzone szaty mężczyzn, liny, całuny, wszystko się plącze w rozpaczy nad ciałem, z którego odeszło życie. Jakby w dno łodzi zadrapał nagle ostry kraniec skały. A więc stało się. Pożegnalny list na stole, głośne pukanie do drzwi, pieczęć z wczorajszą datą, rentgen w szarej kopercie, puste łóżko. Czas napęczniał niepokojem, zaczyna szukać naszego dotyku.

Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Te słowa są zamknięte w drobnej pętelce czasu, nad grupą postaci pod krzyżem, nad sznurem kobiet za sadem, nad naszym zmęczonym światem.

Stacja czternasta
Pan Jezus złożony do grobu

Jak mam teraz zaufać
Dawnym liliom w ogrodzie,
Cudom, słowom na wzgórzach,
Snom weselnym, i drogom?

Zgrzyta wieko kamienne,
Oczy moje domyka:
W których pełno jest Ciebie,
W których nie ma nikogo.


Świt

Pierwsze światło: mleczny świt, na zielonych gałęziach siedzą ptaki, nawołują się, wpatrzone w jasną linię Wschodu. Od dnia stworzenia, przez wszystkie inne poranki, i dziś, w tę przedziwną Wielkanoc bez dzwonów rezurekcji – na naszych oczach powtarza się cud rozdzielenia światła od mroku. Ze wszystkich chwil liturgii najbardziej porusza mnie ta, której tej nocy nie mogliśmy przeżyć, kiedy najpierw od jednego płomienia zapalają się po kolei świece, rozświetlają powoli ciemność, a później nagle, przy dźwięku organów, wybucha światło, cały kościół tonie w pieśni i w blasku, jak po wyjściu z otchłani, z zimnego grobu, ze złego snu. Jesteśmy wtedy dziećmi światła, napełniamy się świtem.

Jezus wychodzi z grobu, staje bosą stopą na trawie pełnej rosy. Ziemia rozpoznaje Jego kroki, przypomina sobie najpierwszy ogród, i drzewo, które było jednocześnie ziarnem, wysokim pniem, i lasem. Czuje pod powierzchnią jak budzą się odwieczne korzenie, rozplątują się węzły, młode pędy zaczynają napierać na suche sklepienia podziemi. Ta chwila jest porankiem, wiosną, młodością, nowym początkiem, powrotem do światła sprzed jesieni, sprzed nocy, sprzed grzechu. On, którego ludzkie ręce owinęły w całun, idzie teraz po mokrej trawie, depcząc śmierć, i prawa i przesądy, i stare opowieści, i od tej pory wszystko staje się możliwe.

Ta chwila jest szaleństwem, nadeszła dla Ciebie, dla Twoich zmęczonych oczu: otwórz drzwi. Błogosław poranny chłód, radość ptaków, i miękki mrok, który rozmywa się gdzieś w oddali. Twoje życie jest utkane z tych samych świetlistych strun, co cały wszechświat, zamyka w sobie pory dnia i roku, możesz wciąż rodzić się na nowo, wydeptywać ścieżki, sięgać po dalekie gwiazdy. Zostaw ciemny pokój, i płacz, i smętne głosy, które wołają Cię w przeszłość. Ten świt oddycha dla Ciebie chłodnym wiatrem. Otwórz drzwi.

Dodaj komentarz