o późnym lecie

Kiedy nadchodził wrzesień i wieczory zaczynały pachnieć grzybami i sokiem z malin, Babcia pochylała się nad płóciennym obrusem, wbijała igłę w jego grube krawędzie i wyszywała liście, łodygi, płatki, po których do dziś wodzimy palcem czekając aż ostygnie herbata. Babcia odrywała kawałki nitek, wiązała na nich supełki i opowiadała nam bajkę o późnym lecie.

W bajce był las i wąska ścieżka, która wychodziła z wioski i prowadziła wśród drzew aż do pobliskiego miasteczka. Szły tamtędy dwie dziewczyny, wracały z targu, trochę zmęczone, trochę smutne, bo nie znalazły tego, czego szukały. Wędrowały po korzeniach, po liściach, aż nagle las otworzył się przed nimi w okrągłą polanę: nad maleńkim źródłem ktoś siedział i nucił piosenkę.

Rudy jarząb, jarzębina,
Wszystko wiecznie się zaczyna.

Tak śpiewała kobieta, owinięta w chusty i spódnice, przez które płynęły łąki, rzeki, nieba. Wyszywała jarzębiną słoneczny szal. Opierała bose stopy na poduszkach z mchu, we włosach plątało jej się babie lato.

Dziewczyny stanęły przed tą piękną panią i ukłoniły się najuprzejmiej jak umiały, a ona od razu wyczytała w ich oczach zmartwienie, i jego przyczynę. Rozwiązała więc podróżną sakwę, zanurzyła w niej dłoń, coś zaszeleściło, zagrzechotało, i błysnęło jak błędny ognik: dwa naszyjniki, dwa sznury korali piękniejszych niż wszystko, co dziewczyny do tej pory widziały! Były na nich złociste orzechy, kalinowe perły, kamyczki jarzębiny, rajskie jabłuszka i wilcze jagody, a wszystko tak dojrzałe, lśniące, nabrzmiałe wrześniowym słońcem, tak ciężkie i soczyste, że dziewczynom zabrakło słów, stały i wpatrywały się w te cuda, i nie mogły w nie uwierzyć.

Kobieta przywołała je do siebie jednym wyraźnym gestem i nałożyła im korale na szyję. Dziewczyny pojaśniały od nich, oczy napełniły im się światłem, usta zrobiły się czerwone jak od malin.

– Czy jesteś latem czy jesienią, dobra Pani? – zapytały.

– Jestem jeszcze latem, ale zaraz założę jesienny szal i będę iść w stronę śniegu, spod którego wyszłam – odpowiedziała. – Daję Wam moje skarby. Noście je codziennie przy sobie, dbajcie o nie jak umiecie, i wróćcie do mnie za rok, wtedy Was wynagrodzę.

Dziewczęta podziękowały za cenne podarunki i ruszyły biegiem do wioski. Zapomniały już czego szukały na targu, już im nic nie było trzeba, przeskakiwały przez kamienie, przez kępy traw, a naszyjniki dzwoniły i szeleściły, i lśniły w późnym słońcu. I tak było codziennie, w te jasne dni, kiedy ptaki ciągnęły kluczami na Południe, i w deszczową jesień, i w zimowe śnieżyce. Każdego ranka zakładały sznur korali, a wieczorem wieszały go nad łóżkiem, i czuły jak przenika do ich spokojnych snów.

Kiedy nadeszła wiosna, naszyjniki zaczęły się psuć. Najpierw poczerniały jabłuszka, pomarszczyły się, wyschły. Po nich jagody, i kaliny, i inne korale: robiły się maleńkie, pękały, na ich błyszczących dawniej skórkach pojawiały się grudki pleśni. Jedna z dziewcząt zdejmowała je po kolei i wyrzucała, żeby nie szpeciły naszyjnika; druga dbała o to, żeby nie odpadały, żeby ani jeden się nie zgubił, nosiła je ostrożnie i coraz rzadziej. I latem, gdy można było kąpać się w rzece, jednej została już tylko pusta złota nitka, a drugiej: girlanda zgniłych owoców. Obie płakały po cichu, obie bały się gniewu pięknej pani znad źródła.

Przyszedł wreszcie czas spotkania, dziewczyny ubrały się w jasne sukienki i poszły ścieżką do lasu. Z daleka usłyszały znajomy śpiew:

Rudy jarząb, jarzębina,
Wszystko wiecznie się zaczyna.

Kobieta siedziała na miękkim mchu i, jak przed rokiem, wyszywała jesienny szal. Zobaczyła strapione dziewczęta i od razu dojrzała ich zmartwienie, i jego przyczynę. Przywołała je do siebie, odłożyła robótkę, wyciągnęła do nich otwarte dłonie. Zawiesiły na nich swoje naszyjniki: na jednej dłoni połyskiwała naga nitka, na drugiej kołysał się łańcuszek pociemniałych jagód.

– Nie umiałyśmy zadbać o Twój dar! – zapłakały.

– Każda z Was dbała o niego jak umiała – odpowiedziało lato.

– Ale czy zasłużyłyśmy na nagrodę? – zapytały.

– Moja nagroda jest dla każdego, kto wróci do mnie z naszyjnikiem: mam sakwę pełną złocistych orzechów, kalinowych pereł, kamyczków jarzębiny, rajskich jabłuszek i wilczych jagód. Zawieszę je wszędzie tam, gdzie nitka została pusta.

Babcia kończyła bajkę zawsze w tej samej chwili, kiedy słońce zniżało się nad baśniowym lasem i za naszymi oknami, a dziewczęta stały przy źródle i wpatrywały się w swoje korale. Opowieść snuła się dalej w naszych myślach, w naszych dziecięcych snach, i płynie z nami przez życie, powraca za każdym razem, gdy dojrzewa jarzębina. Chwytamy palcami rude koraliki: obracamy je wokół nitki, przyglądamy się ich skórkom, kołyszemy w rytm dawnej przyśpiewki.


Zostawiam tu kolorowanki na spokojne jesienne wieczory. Można je pobrać w formacie pdf. Niech się złocą.

Dodaj komentarz