I
Dziesięć dni przed Zaduszkami Babcia ustawiała krzesło przy największym oknie, na parapecie zapalała pierwszą świecę. Rozsuwała zasłony, żeby nie osmalił ich dym: w ciemnej szybie odbijał się ruchliwy płomień, zielony abażur lampy nad stołem, krąg naszych skupionych twarzy. Później podchodziła do lustra i polerowała je chusteczką, pokrytą wyblakłym haftem; nosiła ją zawsze wsuniętą pod lewy mankiet koszuli, bluzki, swetra. „Niech szkło pokaże nam dawne twarze”, powtarzała, a ja przez wiele lat siedziałam podczas tych wieczorów nieruchomo, wciśnięta w kąt łóżka, z przerażeniem wpatrując się w taflę starego zwierciadła. Bałam się świata po drugiej stronie, i chwili, w której podpłynie pod powierzchnię. Dopiero później zrozumiałam, że Babcia przywołuje w ten sposób nasze własne twarze. Podczas tych dziesięciu wieczorów nasze rysy uwydatniały się, linie szlachetniały, w kształcie ust odżywała nasza prababka, w wachlarzach zmarszczek – ciotka podróżniczka; zakrzywiony nos, przymknięta powieka, dołek w lewym policzku, wszystko stawało się mapą, po której można było wodzić palcem, dotykać dawnych śladów. Babcia siadała na krześle, owijała się kocem, i zaczynała opowieści o tych, co odeszli i o przedziwnych ścieżkach, którymi do nas wracają. Parapet obrastał w świeczki, słowa kołysały nas w półmroku. Zasypiałyśmy powoli wśród ciepłych oddechów, a w naszych snach wosk przetapiał się w stare baśnie.
II
Babcia owijała się więc kocem i zaczynała swoje opowieści. Słowa płynęły przez pokój ściegiem płóciennej serwety, krawędzią huculskich talerzy, wygiętym gwoździem w zakopiańskich świątkach. Za oknem jej rozmyte odbicie wędrowało do małego miasteczka, w którym zaklęto na zawsze jej dzieciństwo. W tamtych stronach z końcem października nadchodził pierwszy śnieg. Kilka dni przed Zaduszkami ksiądz z drewnianego kościółka zwoływał kobiety w cichą procesję, schodzili ścieżką aż pod cmentarną bramę. W wielkim żeliwnym czajniku niósł wrzątek i polewał nim zbielałą ziemię, żeby dusze krążące za płotem wiedziały, że pamięć nie minęła, że nadal mogą wędrować do miasteczka, zakradać się do przedsionków i wsłuchiwać w znajome głosy. „Tak ci się tylko śniło, dziecko”, powtarzała co roku starsza siostra Babci, „nie było żadnej procesji: kiedy kończyłyśmy litanię za zmarłych, ksiądz rozlewał herbatę do filiżanek, dłoń mu się trzęsła i krople spadały na biały obrus, jedna za drugą, jak czyjeś równe kroki”. Ale Babcia nigdy nie przerywała, ciągnęła swoją opowieść, sen za snem, wieczór za wieczorem, herbata za herbatą, a ścieżka rysowała się coraz wyraźniej pod warstwami słów, mgieł i jesiennych liści.

III
Kto potrafiłby zliczyć ścieżki, którymi przychodzą do nas zmarli? Wymierza je wrzątek z żeliwnego czajnika, wieczorne litanie, wspomnienia przy pustym stole. Dopóki w dłoniach rozwija się kłębek pamięci, ci, którzy odeszli, potrafią chwycić za nitkę i iść po niej, aż wejdą w nasz sen, w nutę, w cudzy głos. W zielonych mgłach mojego dzieciństwa unoszą się siwe włosy Prababki: pamiętam tylko jedną chwilę, w której spojrzała na mnie znad fotela, który nadal stoi w kuchni na poddaszu; jej nieduży kok, przedziałek po lewej stronie, czarną wełnianą kamizelkę, i dłonie, leżące nieruchomo na oparciu. Czas nie płynął jeszcze, trwał w miejscu, dni nakładały się na siebie jak klisze, więc ta pierwsza śmierć przeszła koło mnie jak jesień, liście opadły, przykrył je śnieg, a ja nie zauważyłam nawet kiedy Prababka zamieniła się w opowieść, w naderwane zdjęcie wsunięte za ramę lustra. Ale wróciła do mnie po latach, i było to pierwsze ze spotkań z tamtym światem, pachnącym deszczem, dymem świec i wnętrzem starych szuflad. W dniu chrztu podarowała mi maleńki zegarek na beżowym pasku: tarcza miała złotą obwódkę i koronkowe wskazówki. Zostawiła go Tacie; powiedziała, że na pewno będzie wiedział kiedy mi go dać, i że ona tego dnia, w tej jednej chwili będzie razem z nami. Minęło wiele lat, byłam już czarnowłosą dziewczyną, pisałam długie listy i szykowałam się do pierwszej dalekiej podróży. Któregoś dnia Tata zawołał mnie do siebie, usiedliśmy przy jego biurku. Wyjął z szuflady pudełeczko: na wieczku przyklejona była wstążka z moim imieniem. W środku leżały medaliki, cieniutka bransoletka z blaszką, i zegarek z chrztu. Założyłam go od razu, zapięłam na trzecią dziurkę. Tata powiedział: „Zaraz Ci go nastawię”, i spojrzał na swój zegarek. Była trzecia siedemnaście. Koronkowe wskazówki wskazywały dokładnie tę samą godzinę. Była to też ta sama godzina, którą lekarz zapisał wiele lat temu, kiedy już położył dłoń na czole Prababki i zasunął jej zmęczone powieki. Wtedy właśnie pierwszy raz poczułam, że nitki, wzdłuż których płynie czas, mogą się ze sobą plątać, i w snach, i na jawie, i że te ledwie widoczne węzełki są miejscem spotkania, bo chwytają je jednocześnie dłonie z różnych czasów. Siedzieliśmy tak długo. Przez otwarty balkon wpadały suche liście ze stareńkiej jabłoni, kot spał na podłodze; nie nakręciliśmy zegarka. Zatrzymaliśmy na zawsze tę zaklętą godzinę.
IV
Droga kończyła się nad samym brzegiem rzeki: wśród trzcin czekała na niego niebieska łódka. Kiedy się leży na dnie drewnianej łodzi, świat nie przestaje się kołysać. Chmury przesuwają się wysoko jak wielkie puchate wieloryby, i suną po lustrze wody jak po drugim nieboskłonie. Można wtedy wyciągnąć dłoń i głaskać je po brzuchu, i powoli zapadać w sen. Ale nie zrobił tego. Wodził wzrokiem po dalekich wzgórzach i szukał pochyłych dachów miasteczka, z którego wyruszył. Dróg, wzdłuż których wędrowali razem, rozprawiając o rzeczach prostych i niezrozumiałych, i o ciemnych włosach kobiet, które przychodziły do studni. Szukał znajomej purpury wina, w której moczyli usta. Znad drogi nadpłynął chłodny wiatr i przyniósł zapach wieczoru. W tej samej chwili, po drugiej stronie zasłony, która rozdziela dwa światy, ten sam wiatr opadł na czoło zmęczonego wędrowca, który śnił o winie, o studni, o wieczornym zmęczeniu. Wędrowiec obudził się i poczuł tak wielką tęsknotę za tą przerwaną przyjaźnią, że zapłakał, podniósł się i po omacku ruszył w kierunku rzeki, żeby zdążyć zanim niebieska łódź odpłynie od brzegu. „Łazarzu!”, wołał, „Łazarzu!”, a Bóg chwycił ten krzyk w obie dłonie, i oprawił go w czarny aksamit. Zamknął w nim płacz każdego człowieka, jego niezgodę na przerwaną rozmowę, na puste krzesło, na skreślony adres w notatniku. Nocą rozwija go w czarne wstęgi nad miastem, a w dzień układa w piekących źrenicach. Tak opowiadała Babcia, kiedy kończył się październik, a my składałyśmy jesienne róże w wianki, i wiązałyśmy je cienką aksamitką.

V
Nadchodziła noc Dziadów, którą Babcia nazywała przedostatnią nocą, wieńce były już splecione, a świece dopalały się w zgrzebnych kandelabrach. Pościel pachniała krochmalem. Unosiłyśmy szerokie poduszki i wsuwałyśmy pod nie zwinięte w rulon karteczki. Na karteczkach czarny atrament układał się w pytania, wypisane skrzypiącą stalówką: pytania, na które zmarli mieli nam odpowiedzieć w snach. Pytałam co roku o Dziadka, czy ktoś go widział w tłumie cieni, czy zginął w ciemnościach wojny, jak mówiła znachorka, czy wywędrował z wojskiem do Afryki, jak twierdziła wróżka, czy błąka się gdzieś po różowych krainach nieba. Nigdy nie wyśniłam odpowiedzi. W tę cienką noc, przez którą prześwitują Zaświaty, cienie omijały moje łóżko, sunęły bezszelestnie w cudze sny. Wsuwam kartkę pod poduszkę i staję na chwilę przy oknie, za którym nie widzę księżyca, i myślę o tym jak dawno nie widziałam Twoich oczu.
VI
Pamiętam wąską alejkę, kolorowe wstążki i szklaną butelkę pełną wody, do której ktoś wsunął kilka jesiennych kwiatów. Zmierzch zapadał gęstym dymem świec, wilgoć unosiła się nad cmentarzem i skraplała na popękanych krzyżach. Zanurzałam palec wskazujący w ciepłym wosku: kiedy cienka warstwa zasychała, zsuwałam ją ostrożnie i przyglądałam się gładkiej powierzchni, albo szukałam zniczy o innym odcieniu i oklejałam palec w wielobarwne plastry. Zatrzymywałam się czasem przy którymś z pomników: anioł opierał zmęczoną głowę na wygiętej gałęzi; dwie dłonie splatały się w powietrzu, a wokół nich rosło dzikie wino; z porcelanowej fotografii spoglądała jasnowłosa dziewczynka w bluzce z białym kołnierzykiem. Czas nie płynął, zawisał, gęstniał zapachem mokrych liści. Wysokie buty Babci i frędzle czarnej chusty, które miałam wciąż przed oczami, oddalały się wtedy w mgłę cmentarnej alejki, a ja skakałam po nierównym chodniku, żeby je jak najszybciej dogonić. Za którymś razem znajoma Babci przywołała mnie do siebie. „Nie wolno biegać po cmentarzu”, powiedziała, „ani skręcać w wąskie przejścia między grobami: mogłabyś przypadkiem wpaść na duszę, która nie zdąży uskoczyć, a wtedy przemieszają się światy. Nie wolno”. Do tej pory słyszę jak jej słowa dudnią w ciężkim powietrzu. Chodzę dziś po cmentarzu ostrożnie i powoli, a na zakrętach wybieram najszersze łuki, chociaż i tak wiem, że w te dziwne dni zmarli porzucają swoje srebrne ścieżki, rzucają się z wiatrem przez place, parki i ulice, żeby na nas wpaść, żeby w tym niewidzialnym zderzeniu na chwilę przemieszać światy: musnąć nasze włosy, rozmazać tusz pod okiem, szepnąć słowo nadziei. Zanim przepadną w mroku, uśmiechają się do naszych smutnych twarzy, i tęsknią za ziemskim zmęczeniem, za kojącym snem, i za miłością, której dróg nikt nigdy nie zrozumie.
VII
„A Wy nic, tylko te chryzantemy i łzy”, tak mówił mężczyzna z długą czarną brodą, i rozglądał się po pociągu szukając naszych spojrzeń: był zadowolony ze swoich słów, wymawiał je głośno, lekko zaciągając, jak ktoś, kto od dawna mieszka bardzo daleko. Jechałam odwiedzić grób Babci, na kolanach trzymałam wianuszek z jarzębiny. Dziewczyna pod oknem wiozła torbę, w której dzwoniły szklane znicze. Mężczyzna, do którego skierowane były słowa, nie odpowiadał. Patrzyłam przez okno na jesienną szarugę. Te łzy można nizać na srebrne łańcuszki i wplatać we włosy, albo owijać wokół szyi w samotne świąteczne wieczory. Ile razy spadał wicher, przewracał drzewa i mity, rozrywał sztandary i dziecięce przyjaźnie, zabierał najbliższych w ciemność wojny, wygnania, więziennych krat! A nikt wtedy nie płakał, w tych korowodach rozstań i pożegnań, dopiero w Wigilię nad pustym miejscem przy stole, nad posiwiałą Wisłą, nad wierszem Konopnickiej, dopiero wtedy. Nie wiedziałam jak mu wytłumaczyć, że te łzy to nie lament, nie rozpacz, ale skurcz w samym środku duszy, pod plątaniną żył i strun: nagły powrót do domu, jak wtedy, kiedy jesteś blisko, patrzysz na mnie, i zaczyna się noc.